Moje sopockie molo – 1963 r.

Molo sopockie było niezwykle ważnym świadkiem mojego burzliwego dojrzewania. Pętałem się miedzy stolikami i po parkiecie niewielkiej dyskoteki „Non Stop”, goszczącej zespół Pięciolinie, późniejsze Czerwone Gitary całkiem oszołomiony przewagą moich chęci nad możliwościami 13-14-latka. Moje rówieśnice przesadnie wymalowane i wysztafirowane raziły mnie nienaturalnością wyglądu i zachowania. Podobały mi się natomiast dziewczyny o kilka lat starsze, ale one mnie traktowały na zasadzie „Idź, mały napij się mleczka”.

Chodziłem więc nieszczęśliwy i mocno wzburzony z nieprzezwyciężonym pragnieniem bycia absolutnie, niesłychanie i całkowicie dojrzałym, pokonany przez organizm i hormony, które zdecydowanie lekceważyły moje pragnienia i oczekiwania. W stanie tamtoczesnym żywiłem ogromną sympatię do upływu czasu, bowiem wiedziałem, że dobry czas sprawi, że będą mnie wpuszczać na filmy od 18 lat, a młode panie nie wyślą mnie już na imprezę do baru mlecznego.

Okres dojrzewania wydaje mi się koszmarem, karą i pokutą uprzedzającą przyszłe grzechy. Może dlatego teraz, kiedy za kilka miesięcy skończę 70 lat czuję się taki lekki i niewinny. Jednocześnie chciałbym – nie wiedzieć czemu – aby współczesny mi, uporczywie upływający czas, nieco zwolnił. No co mu szkodzi, skurczybykowi jednemu?


Zespół Pięciolinie w czasie występu w 1964 roku

Ksiądz Kołłątaj idzie na całość, ostrym przebojem

Bardzo lubię wszystkoizm dawnych pisarzy (pisarzów, jak to się właśnie ongiś pisało), którzy jeśli już zabierali się do jakiegoś dzieła, to – potocznie mówiąc – szli na całość, nie krępując się i nie zważając na czyhające ich ograniczenia. załatwiali temat w trybie szczegółowym i w całości. Tak też uczynił nasz wybitny humanista, ks. Hugo Kołłątaj, skroiwszy na prawie tysiąc stron tomiszcze, zatytułowane dumnie „Rozbiór krytyczny zasad historii początkowej wszystkich ludów„. A co się będzie hamował? Nie, wybranych ludów czy kilku środkowo- europejskich ludów, tylko, psiakrew, wszystkich ludów. czy jest to dla wszystkich jasne?!!! No.

Jako wzorowy racjonalista (wzmożony epoką pełną iluminacji), obsobacza różnych niewydarzonych pismaków, rymopisów i innych, pożal się Boże, artystów za karygodnie lekkomyślne traktowanie zadań autorskich, dotyczących naszych dziejów. Opiniuje surowo:

„Lecz skoro poetowie przywłaszczyli sobie opowiadanie dawnych dziejów, szukając przez ten sposób zysku, starali się jedynie podobać swym słuchaczom, zaostrzając ich ciekawość przez osobliwości i dziwy”.

Nie ma serca do kolegów po piórze, których uważa za osobników zasadniczo gorszego sortu umysłowego, za jakichś grasantów intelektualnych, którzy tylko psują powietrze filtrowane usilnie przez Oświeconych z kręgów Kuźnicy i okolic. Wszak – przypomina nasz humanista – poetów w starożytnym Rzymie nazywano grassatores, „właśnie jak my zwiemy tych 'biegusami’ lub 'torbiarzami’, którzy lud pospolity podobnie bawią dawnymi powieściami lub świeżymi nowinami”.

Nie będziemy tu – przynajmniej na razie – zagłębiać się w całość rzeczonego dzieła, w teorię potopu i złotego wieku itepe, itede. Wrócimy jeszcze do tych kwestii, mam nadzieję. Chciałbym jedynie przedstawić opinie nader egzotycznie brzmiącą dla naszych uszu i – moim zdaniem – znakomicie ukazująca ogrom wiedzy jaki nas spotkał, wiedzy która zaświtała w naszych głowach przed laty, a teraz nawet już spowszedniała.

Hugo Kołłątaj zastanawia się nad starożytnymi znaleziskami, co by też one znaczyć miały uważając, że dawni pisarze tylko materię cała pogmatwali niczego nie wyjaśniając:

„Wiemy, że tam stoją dotąd piramidy i stać będą jeszcze długo; ale nie wiemy, kto je wystawił, kiedy i na jaki koniec? Domysły około tego dawnych i teraźniejszych, im liczniejsze, tym mniej pewne. (…) Widzimy podobnie tyle obelisków, na których dochowały się dawne napisy, może bardzo ważne, może mało znaczące. któż je dotąd przeczytał? Wszystkie około tego usiłowania były daremna”

Pisał te słowa w 1800 r., w więzieniu w Ołomuńcu. W porównaniu z jego wiedzą jesteśmy wszechwiedzący niemal. Możemy się tym szczycić, ale jeślibyśmy tylko odważyli się na historyczną syntezę, na opisanie początków i dalszych dziejów wszystkich ludów, to zapewniam, że szybko natrafilibyśmy na jakieś nader istotne, a nieznane nam szczegóły, tak jak przed ponad dwoma wiekami napotkał wielce oświecony ksiądz Hugo Kołłątaj.

Teraz

Teraz siedzę w swoim nieurządzonym do końca gabinecie i kataloguję książki. W dzień za oknem widzę góry, mamy późną jesień, a więc widoku nie zasłaniają liście. Są liście, mam zieleń, nie ma liści, mam góry.

Zjechałem tu 8 września tego roku (2017) już na zawsze. Mam to z tyłu głowy, że rozpocząłem ostatni etap życia i już do jego końca będę tutaj w Jeleniej Górze, Sobieszowie, wśród gór i lasów – powiedzmy – w permanentnych okolicznościach wakacyjno-wczasowych. Nowy, ostatni etap życia. Wokół pięknie, a mnie to ciąży. Ta świadomość zmierzania do wiadomego celu.

Podobno starych drzew się nie przesadza, a ja po spędzeniu 68 lat życia, od urodzenia w Warszawie przeflancowałem się prawie 500 kilometrów na południowy-zachód. Ola też rodowita warszawianka z Nowogrodzkiej. Rozstaliśmy się ze stylową Starą Ochotą i przeprowadziliśmy się na stałe właśnie tutaj do Kotliny Jeleniogórskiej…

Trzeba pisać. Pisanie może pomóc.

Do Francuzów

Oto, co zobaczyli wszyscy oglądający na zdjęciu z paryskiej ulicy. Pod zdjęciem komentarze najróżniejsze i mój też, który przytaczam w oryginalnej wersji twitterowej:

Nie dla kombinowania płcią

Prezydent RP zastopował ustawę, przepchniętą przez rządzących, o dowolnym w gruncie rzeczy decydowaniu o płci. Absurdalność tej regulacji prawnej poraża i nawet Franz Kafka czy Witkacy nie wymyśliliby takich rozwiązań literackich. No, może jednak oni akurat by wymyślili, bo byli artystami nie przeciętnymi.

Cieszę się niezwykle, że ludzie też przytomnieją i nawet na łamach mediów głównego nurtu wyrażają swą aprobatę dla decyzji Prezydenta Andrzeja Dudy i to przytłaczająca wiekszością. Oto odpowiedni tweet:

Do sejmu RP: Podwyższenie kar za znęcanie się nad zwierzętami

Do sejmu RP: Podwyższenie kar za znęcanie się nad zwierzętami

Obserwowane nader często, o wiele za często znęcanie się nad zwierzętami jest wyrazem wyjątkowego barbarzyństwa i degradacji jednostki ludzkiej. Dlatego niezwykle gorąco apeluję do wszystkich Czytelników o podpisanie petycji, która jest umieszczona pod poniższym linkiem. Z góry serdecznie i ciepło dziękuję, bowiem jestem pewien, że wielu z nas żywi znaczące, w pełni ludzkie uczucia do zwierząt.

 

https://secure.avaaz.org/pl/petition/Do_sejmu_RP_Podwyzszenie_kar_za_znecanie_sie_nad_zwierzetami/?dfnvndb

 

podpisz_petycje

Na Bakalarskiej

9 kwietnia 2013 r. wybraliśmy się na pętlę na Okęciu, kupiliśmy kilka mebli w Bodziu (na raty) i w drodze powrotnej poszliśmy na ul. Bakalarską, zwiedzić bazar “Bakalarska” i przyjrzeć się papierosom dostarczanym przez bratnie narody byłego Związku Sowieckiego oraz przypomnieć sobie atmosferę Jarmarku Europa na Stadionie Dziesięciolecia, bowiem część sprzedawców po likwidacji tamtego ogromnego miejsca handlowego przeniosła sie na Bakalarską. Miałem z sobą recorder i powstał reportaż zupełnie bezpretensjonalny.

 

Na Bakalarskiej by Piotr Wójcicki on Mixcloud

 

Mój Michnik i inni

 

Michnik1. Pierwszy raz usłyszałem o nim w 1966 roku. W auli Uniwersytetu Warszawskiego odbyła się nieformalna uroczystość w 10-tą rocznicę października’56, która rozwścieczyła gomułkowską władzę. Głównymi bohaterami tej imprezy byli: prof. Leszek Kołakowski oraz Jacek Kuroń i Karol Modzelewski, ale spomiędzy szumów zagłuszarek głos z Wolnej Europy wymienił jego nazwisko wśród innych uczestników wydarzenia, którzy doznali represji.
A nieca
łe dwa lata później był jużMarzec’68 i Adam Michnik stał się postacią niezwykle znaną. Od tej pory jego głos towarzyszył mojemu życiu. Wielokrotnie dotkliwie odczuwałem ponurośćPRL-owskiej egzystencji, ale skądś zawsze dobiegał mnie gniewny głos tego człowieka i wtedy z poczuciem, że jednak ktoś „pyskuje” przeciwko komunie, ktoś nie zgadza się z totalitarną rzeczywistością przychodziła przemiana nastroju. Czułem się wzmocniony, podniesiony.
Niemal czterdzie
ści lat po Marcu przeczytałem niezwykle ważną książkęRafała Ziemkiewicza pt. „Michnikowszczyzna. Diagnoza choroby” i przeżyłem szok sentymentalny oraz trzy bezsenne noce. Jednak przejąłem się lekturą, cholera, ot co. Ale o tym innym razem (będzie mnie to kosztowało sporo wysiłku).

2. „Ale uniemożliwili to zakuci rycerze postępu” – grzmiał głos zacinającego się, ale mówiącego z pasją młodego chudego chłopaka. Na sali sądowej słychać było tylko terkot czterech nagrywających dużych magnetofonów szpulowych. Miejsca dla publiczności zajmowały rodziny oskarżonych, funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa i ja we własnej, 19-letniej osobie.
Jak ja si
ę dostałem w owych pierwszych dniach lutego 1969 r. na zwany otwartym, ale jednak zamknięty (tak wtedy było) proces Adama Michnika i innych? Legalnie się dostałem.
Studiowa
łem na SGPiS-ie (dzisiejsza SGH) i tam podczas ulubionego przeze mnie szwendania się po auli spadochronowej ktoś napotkany poinformował mnie, że w siedzibie Okręgowego Zarządu Studenckiego ZMS w Alei Róż leży w sekretariacie przewodniczącego nie chciana przez nikogo wejściówka na wspomniany proces. I była! Nie chciało mi się wierzyć, że nikogo w podobno ideowej organizacji młodzieżowej nie zainteresuje proces przywódców Marca’68. Pokazałem pisemko z redakcji uczelnianego, zresztą ZMS-owskiego tygodnika „Sigma” i dostałem przepustkę do politycznego raju (tak wtedy czułem).

 

Na tej sali usłyszałem po raz pierwszy w życiu na żywo wolne słowo, poglądy wypowiadane otwarcie, pełnym głosem, bez cenzury. Dygotałem wewnętrznie – pod takim byłem wrażeniem. Do tej pory wolne słowo docierało do mnie z zagłuszanych niemiłosiernie rozgłośni Radia „Wolna Europa„, „Głos Ameryki” czy BBC.

 

Adam Michnik mówił przez 15 godzin – 8 godzin jednego dnia i 7 – drugiego. „Ależ on mówi” wyrwało mi się z ust,co siedząca obok mnie przystojna pani w średnim wieku skwitowała słowami: „Trzeba mieć coś do powiedzenia, wtedy tak to wygląda”. Oszołomiony, spędzałem przerwy w rozprawie na korytarzu sądowym otoczony ludźmi, chcącymi się dowiedzieć, co tam, za zamkniętymi drzwiami się dzieje.

Pamiętam bardzo brodatego Leszka Szarugę, połyskującego przerażająco grubymi szkłami okularów, pamiętam Felka Woroszylskiego i chyba Jacka Kleyffa. Coś nieporadnie relacjonowałem, na pewno bardzo nieskładnie, zupełnie nie pamiętam, co im mówiłem. Znałem ich wszystkich z prywatnych spotkań. Pamiętam też, jakie wrażenie wywarł na mnie wyrok: 4,5 roku więzienia dla Michnika.

 A niespełna 40 lat później przeczytałem Rafała Ziemkiewicza „Michnikowszczyzna. Diagnoza choroby”.

3. Pamiętam go, szczupłego drobnego czarnowłosego chłopaka, który stojąc przed sądem komunistycznej PRL cichym głosem składał
zeznania. Na sal
ę sądową trafiłem niestety w ostatnim dniu słuchania oskarżonego Henryka Szlajfera, więc niewiele mogę powiedzieć o czym mówił. Tak naprawdę pamiętam wyjaśnienia Wiktora Góreckiego, który grzecznie odpowiadał na wszystkie pytania towarzyszki sędziego
przewodnicz
ącej oraz chudego, wysokiego prokuratora oraz gromkie dwudniowe, programowe przemówienie Adama Michnika. Pamiętam jeszcze, jak wpatrywałem się w przystojną, zgrabną dziewczynę, Barbarę Toruńczyk, która w ogóle odmówiła składania wyjaśnień.

 Byłem jedynym obserwatorem na tej sali naprawdę z zewnątrz. Widownię stanowiły przede wszystkim rodziny oskarżonych oraz kilku
funkcjonariuszy
Służby Bezpieczeństwa, fachowo obsługujących cztery duże magnetofony szpulowe. Dostałem się na tę salę fuksem, o czym wyżej. Nikt nie zainteresował się możliwością zobaczenia tego wydarzenia. Tylko ja. Wziąłem pismo z uczelnianego Tygodnika “Sigma” i na jego podstawie otrzymałem cenny dokument, uprawniający do zasiadania w ławach widzów.

 Teraz po 40 latach, dokładnie w rocznicę Marca’68 czytam w dzienniku “Polska” krótki tekst Grzegorza Rzeczkowskiego:

z2766418Q,Henryk-Szlajfer Szlajfer, który przez ostatnie kilkanaście miesięcy był
dyrektorem archiwum MSZ, ostatni  raz przyszed
ł do pracy w piątek.
Dok
ładnie w 40. rocznicę historycznego wiecu na Uniwersytecie
Warszawskim, który studenci UW zwo
łali w obronie jego i Adama
Michnika.Obaj zostali wówczas relegowani z uczelni za udzia
ł we
wcze
śniejszych demonstracjach. Wiec zapoczątkował falę studenckich
protestów, która rozla
ła się na cały kraj.

O powodach swej decyzji Henryk Szlajfer nie chce rozmawiać. –
Odchodz
ę na własną prośbę – ucina. Nie jest jednak tajemnicą, że
Szlajfera nie satysfakcjonowa
ła praca na obecnym stanowisku.Do archiwum
MSZ trafi
ł pod koniec 2006 r., prosto ze stanowiska szefa prestiżowego
departamentu Ameryki. Decyzj
ę o odstawieniu go na boczny tor podjęła
ówczesna szefowa resortu Anna Fotyga.By
ła to część PiS-owskich zmian w
MSZ, które mia
ły na celu wyeliminowanie ludzi z “korporacji Geremka”. A
Szlajfer, który przyszed
ł do resortu latem 1993 r., był jednym z jego
wspó
łpracowników.

W swej karierze dyplomatycznej był ambasadorem RP przy ONZ, OBWE
i Mi
ędzynarodowej Agencji Energii Atomowej. Gdy w 2005 r. miał zostać
ambasadorem w Waszyngtonie, “Wiadomo
ści” TVP oskarżyły go o współpracę
z SB. Cho
ć zarzuty się nie potwierdziły, Szlajfer został w Polsce.

Według naszych informacji po zmianie rządu Szlajfer, który
cieszy si
ę opinią znakomitego fachowca od spraw amerykańskich i
bezpiecze
ństwa międzynarodowego, liczył na powrót z zesłania (archiwum
MSZ znajduje si
ę na obrzeżach Warszawy) i objęcie stanowiska dyrektora
którego
ś z ważnych departamentów w resorcie.A przynajmniej większego
wp
ływu na kwestie związane z tarczą bezpieczeństwa, w czym był
specjalist
ą. – Takiej propozycji jednak nie otrzymał. Poczuł się
niepotrzebny i st
ąd decyzja o odejściu – mówi jeden z pracowników MSZ.

Szlajfer, który obronił rozprawę habilitacyjną, zajmie się teraz
prac
ą naukową w Instytucie Ameryk i Europy UW oraz w Instytucie Studiów
Politycznych PAN

 Tyle nasza kochana demokratyczna i wolna prasa. Wtedy w lutym, marcu 1969 r. stałem na dość ponurym korytarzu sądowym i patrzyłem, jak dwóch milicjantów wyprowadzało skutego kajdankami Henryka Szlajfera, oskarżonego w procesie – jak to się wtedy oficjalnie
mówi
ło – Michnika, Szlajfera i innych (ci “inni” to właśnie Barbara
Toru
ńczyk, do której skrycie wzdychałem oraz Wiktor Górecki).

 Za konwojem wybiegł ojciec Szlajfera, przygarbiony troską, o niezwykle smutnym wyrazie twarzy. Starał się dogonić konwój, wołając: “Czy czegoś potrzebujesz?”. Syn odkrzyknął:
“Tak
, mocnych papierosów, dużo mocnych papierosów, Gaulloise’ów. Bez filtra!!!”. I zniknął z konwojującymi go milicjantami za zakrętem, prowadzącym ku klatce schodowej.

 

 

4. Z niektórymi spotykałem się po raz ostatni. Był wrzesień 1968 r. i ruszyły już wycieczki na Dworzec Gdański, żegnające naszych znajomych, wyjeżdżających w znane-nieznane: do Szwecji, Izraela, Australii itp, itd. Ta lawina pożegnań łączyła się z intensywnym życiem towarzyskim.Wpadliśmy wieczorem do Stasia J. we trójkę: Mariola, Michał Gołaszewski (dziś – University of Canberra) i ja. Tłoczyliśmy się w malutkim pokoiku, generując młodzieżowy gwar. Każdy starał się usiąść gdzie się dało – na tapczanie, na krzesłach i rachitycznych fotelikach produkcji krajowej i na podłodze – najpewniejszym miejscem do siedzenia.We dwóch z Leszkiem Szarugą staliśmy na środku pomieszczenia i zażarcie dyskutowaliśmy, pomagając sobie intelektualnie uzasadnionymi ruchami rąk.W promieniu wielu kilometrów byłem jedynym facetem, który w wieku 19 lat przeczytał cały pierwszy tom „Kapitału” Karola Marksa. Dla poetów i intelektualistów byłem więc nader łakomym kąskiem. Z brodatego oblicza Leszka parowały emocje, ja natomiast w takich chwilach dialogowego apogeum odczuwałem rozkoszne, wewnętrzne rozedrganie.Klasy, warstwy, baza i nadbudowa (we wzajemnym klinczu), własność społeczna, państwowa i indywidualna, środki produkcji i jej stosunki, wartość dodatkowa, redystrybucja dóbr, każdemu według pracy i każdemu według potrzeb. Przepływy międzygałęziowe sobie darowaliśmy. No i niech mi ktoś powie, jak tu się nie ekscytować?Co pewien – na szczęście – niedługi czas, mały pokoik wypełniały dźwięki gitary i głos Jacka Kleyffa. Wstrząsająca ballada „Hradec Kralove” była wtedy wyjątkowo na czasie – półtora miesiąca wcześniej u boku Armii Czerwonej udzieliliśmy naszym czeskim i słowackim przyjaciołom bratniej pomocy, co by im Dubczek oraz Kundera z Havlem socjalizmu nie popsuli. Udało się – rzecz jasna – i ustrój, oparty na ludowładztwie i światłej dyktaturze proletariatu ostał się jeszcze na ponad 20 bitych lat. Jacek zaśpiewał kilka piosenek, ale pominął kawałek o tytule „Ogryzek”.

Przy każdej okazji męczyłem go do upadłego, aby przedstawił ten wdzięczny utwór. Wykręcał się, ale w końcu ulegał.Trzy lata temu po ponad 30-letnim niewidzeniu się spędzaliśmy z Jackiem Kleyffem Noc Sylwestrową w Teatrze Studio. W zupełnie spontanicznym odruchu, po północy Jacek urządził nam mini-recital z towarzyszeniem przyjaciół z Orkiestry Na Zdrowie. Niektórzy ze współbiesiadników prosili o różne utwory z przeszłości, a ja – oczywiście – marudziłem na temat „Ogryzka”. W końcu Jacek westchnął i powiedział : „Dla Piotrasa – ogryzek” i zaczął „zapowiadać” przez zdezelowany dworcowy megafon odjazd pociągu osobowego. 

 

ZiemMich

O warsztacie

53bd50776_hokus_pokus_czary_maryPewien autor o tzw. postępowych poglądach zjechał Wojciecha Cejrowskiego, tłumacząc jednocześnie postawę Ewy Wójciak, postponujacej papieża grubym słowem oraz prof. Zofii Kolbuszewskiej, która podpisała się pod obroną szefowej Teatru Dnia Ósmego. Autor użył metody dziwacznej i niestety często stosowanej, a intelektualnie żenującej.

Sytuacja wyjściowa jest prosta. mamy trzy postacie: dyr. Wójciak (czy ktoś jeszcze pamięta jej wybitne osiągnięcia teatralne i aktorskie?), redaktora Cejrowskiego i prof. Zofię Kolbuszewską. Mamy fakty, mamy osoby dramatu i możemy spokojnie wziąć się za opracowanie owego dramatu. Proste jak droga ku słońcu. Wyraziste poglądy, wyraziste wypowiedzi, wyraziste poczynania. Czego chcieć więcej?

 Okazuje się, że Autorowi z niewiadomych mi powodów czegoś wyraźnie zabrakło i postanowić pogłębić całą sprawę przez odwołanie się do zamierzchłej historii, która pewnie powinna nam dopiero uzmysłowić siłę argumentacji Autora.

Zadaje więc on szereg pytań pomocniczych, niektóre retoryczne, niektóre wynikające zapewne z autorskiej ciekawości („ciekawe co zrobiłby w takiej to, a takiej sytuacji 500 lat temu”), a niektóre zadaje po to, aby na nie natychmiast odpowiedzieć. Dokonał więc Autor dość skomplikowanej operacji narracyjnej, rezygnując w zasadzie z klarownego przedstawienia własnej opinii.

 Dobrze, można i tak, bowiem twórczość pisarska zna zabiegi wszelkiej różnorodności. Pytania, co robiłby C. przed stuleciami ma taki skutek, że narzuca prostą odpowiedź, iż robiłby dokładnie to samo, co zrobiłby wtedy Autor. Zakładając, rzecz jasna, że byłby gruntownie wykształconym człowiekiem, chętnie spożywającym wodę z krynicy wiedzy. Nie wyobrażam sobie bowiem, aby miał wątpliwości, co do istnienia potwornej zbrodni „czarostwa”, co do karania stosem, symbolem ostatecznym potępienia w mękach piekielnych, o których realności byłby głęboko przekonany (właśnie jako człowiek światły), a tortury Autor uważałby za znakomity środek, używany w postępowaniu przygotowawczym do wykrycia prawdy, bowiem wiedziałby nasz krytyk radykalizmu katolickiego, że w obliczu Boga podczas brania na męki kłamstwo nie może wyjść z ust (z duszy, serca, umysłu) podsądnego.

No więc pytam, po co pakować się w taki intelektualny i warsztatowy galimatias zamiast – po prostu – ciąć ostrzem krytyki, wybraną z owych trzech postaci (co we wszystkich trzech przypadkach wydaje się niezmierne proste, jeśli się tylko zechce chcieć).

Musze zasmucić Autora, że byłby przez szereg minionych wieków uważany za wyjątkowego nieuka, gdyby nie podzielał poglądów ówczesnej elity umysłowej na tak bulwersujące go zagadnienia. I jeszcze raz pytam, po co to? Jeśli można prosto i szczerze, narażając się najwyżej na krytykę merytoryczną, a nie warsztatową.

Ernest Skalski wie jak i z kim trzeba rozmawiać

 

22 września 2012 o 18:27

skalskiErnest Skalski jest znakomitym, doświadczonym publicystą i właśnie dlatego pokazał, jak należy traktować poważnych oponentów. Należy ich mianowicie traktować poważnie i merytorycznie.
Nikt, powtarzam ze zdziwieniem nikt, nie zmia
żdżył tak skutecznie i celnie PiS-u jak uczynił to Ziemkiewicz w dwóch rozdziałach jednej ze swoich książek (nie pamiętam, czy to w „Polactwie“ czy „Michnikowszczyźnie“. Przejechał się po tej partii jak walec, pokazując absurdalność poczynań jej ludzi, tępotę i brak kompetencji. Uczynił to dotkliwie i bardzo skrupulatnie. Jeśli się ma takiego sojusznika, to przeciwnicy są znacznie mniej groźni.
Wie o tym Ernest Skalski i dlatego u
żywa w sporze argumentów, a nie inwektyw i pisze o krytycznych wobec PO artykułach w Gazecie Wyborczej.
Wytrawny publicysta wie,
że nie wystarczy — jak to któryś z komentatorów błyskotliwie ujął — „puścić gluta“ na Ziemkiewicza, Wildsteina, Zarembę i całkiem spory zastęp piszących, posiadających wiedzę, a przede wszystkim doskonały warsztat zawodowy. Wie, że nie wystarczy powiedzieć, że do pewnego momentu, to byli „zdolni chłopcy“ i tacy mili, i inteligentni, a później się zatrzymali — bo, co — bo np. ulegli nazyfikacji, nawrócili się na religię smoleńską, urzekły ich fackelzugi, idea wodzowska i najczarniejsze mroki klerykalizmu.
Ernest Skalski wie,
że nonsensem jest postulat denazyfikacji czegoś-kogoś, co nie zostało znazyfikowane. Kogo denazyfikować — Zarembę, Wildsteina, Antoniego Liberę (pewnie zwiedziony przez Becketta i przez tłumaczonych przez siebie starożytnych greckich tragików dał się bidulek oszołomić), a może Jana Krzysztofa Kelusa (pewnie zaślepiony nienawiścią i oślepiony blaskiem pochodni zagubił się i drżącą ręką napisał list w obronie swobody wypowiedzi — co za ignorant, nieprawdaż?).

Z czym do gości? Z czym do ludzi wiedzących, co chcą napisać, będących pewnymi swoich poglądów, a przede wszystkim posiadających fenomenalny warsztat pisarski. Toż oni takiego fatyganta, amatora-denazyfikatora czy autora, który ma nie dwie szare komórki, a pewnie trzy w kilku zdaniach okręcą sobie wokół małego palca u lewej nogi i nawet się tym nie zmęczą.
I Ernest Skalski o tym wie i podejmuje powa
żną, merytoryczna rozmowę z oponentem. Tak samo czyni Azrael i tych Autorów się czyta z szacunkiem i zrozumieniem. To są rzetelni rozmówcy, dyskutanci — a jeśli są przeciwnikami — to to są przeciwnicy, których warto, naprawdę warto mieć.