Molo sopockie było niezwykle ważnym świadkiem mojego burzliwego dojrzewania. Pętałem się miedzy stolikami i po parkiecie niewielkiej dyskoteki „Non Stop”, goszczącej zespół Pięciolinie, późniejsze Czerwone Gitary całkiem oszołomiony przewagą moich chęci nad możliwościami 13-14-latka. Moje rówieśnice przesadnie wymalowane i wysztafirowane raziły mnie nienaturalnością wyglądu i zachowania. Podobały mi się natomiast dziewczyny o kilka lat starsze, ale one mnie traktowały na zasadzie „Idź, mały napij się mleczka”.
Chodziłem więc nieszczęśliwy i mocno wzburzony z nieprzezwyciężonym pragnieniem bycia absolutnie, niesłychanie i całkowicie dojrzałym, pokonany przez organizm i hormony, które zdecydowanie lekceważyły moje pragnienia i oczekiwania. W stanie tamtoczesnym żywiłem ogromną sympatię do upływu czasu, bowiem wiedziałem, że dobry czas sprawi, że będą mnie wpuszczać na filmy od 18 lat, a młode panie nie wyślą mnie już na imprezę do baru mlecznego.
Okres dojrzewania wydaje mi się koszmarem, karą i pokutą uprzedzającą przyszłe grzechy. Może dlatego teraz, kiedy za kilka miesięcy skończę 70 lat czuję się taki lekki i niewinny. Jednocześnie chciałbym – nie wiedzieć czemu – aby współczesny mi, uporczywie upływający czas, nieco zwolnił. No co mu szkodzi, skurczybykowi jednemu?