1. Pierwszy raz usłyszałem o nim w 1966 roku. W auli Uniwersytetu Warszawskiego odbyła się nieformalna uroczystość w 10-tą rocznicę października’56, która rozwścieczyła gomułkowską władzę. Głównymi bohaterami tej imprezy byli: prof. Leszek Kołakowski oraz Jacek Kuroń i Karol Modzelewski, ale spomiędzy szumów zagłuszarek głos z Wolnej Europy wymienił jego nazwisko wśród innych uczestników wydarzenia, którzy doznali represji.
A niecałe dwa lata później był jużMarzec’68 i Adam Michnik stał się postacią niezwykle znaną. Od tej pory jego głos towarzyszył mojemu życiu. Wielokrotnie dotkliwie odczuwałem ponurośćPRL-owskiej egzystencji, ale skądś zawsze dobiegał mnie gniewny głos tego człowieka i wtedy z poczuciem, że jednak ktoś „pyskuje” przeciwko komunie, ktoś nie zgadza się z totalitarną rzeczywistością przychodziła przemiana nastroju. Czułem się wzmocniony, podniesiony.
Niemal czterdzieści lat po Marcu przeczytałem niezwykle ważną książkęRafała Ziemkiewicza pt. „Michnikowszczyzna. Diagnoza choroby” i przeżyłem szok sentymentalny oraz trzy bezsenne noce. Jednak przejąłem się lekturą, cholera, ot co. Ale o tym innym razem (będzie mnie to kosztowało sporo wysiłku).
2. „Ale uniemożliwili to zakuci rycerze postępu” – grzmiał głos zacinającego się, ale mówiącego z pasją młodego chudego chłopaka. Na sali sądowej słychać było tylko terkot czterech nagrywających dużych magnetofonów szpulowych. Miejsca dla publiczności zajmowały rodziny oskarżonych, funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa i ja we własnej, 19-letniej osobie.
Jak ja się dostałem w owych pierwszych dniach lutego 1969 r. na zwany otwartym, ale jednak zamknięty (tak wtedy było) proces Adama Michnika i innych? Legalnie się dostałem.
Studiowałem na SGPiS-ie (dzisiejsza SGH) i tam podczas ulubionego przeze mnie szwendania się po auli spadochronowej ktoś napotkany poinformował mnie, że w siedzibie Okręgowego Zarządu Studenckiego ZMS w Alei Róż leży w sekretariacie przewodniczącego nie chciana przez nikogo wejściówka na wspomniany proces. I była! Nie chciało mi się wierzyć, że nikogo w podobno ideowej organizacji młodzieżowej nie zainteresuje proces przywódców Marca’68. Pokazałem pisemko z redakcji uczelnianego, zresztą ZMS-owskiego tygodnika „Sigma” i dostałem przepustkę do politycznego raju (tak wtedy czułem).
Na tej sali usłyszałem po raz pierwszy w życiu na żywo wolne słowo, poglądy wypowiadane otwarcie, pełnym głosem, bez cenzury. Dygotałem wewnętrznie – pod takim byłem wrażeniem. Do tej pory wolne słowo docierało do mnie z zagłuszanych niemiłosiernie rozgłośni Radia „Wolna Europa„, „Głos Ameryki” czy BBC.
Adam Michnik mówił przez 15 godzin – 8 godzin jednego dnia i 7 – drugiego. „Ależ on mówi” wyrwało mi się z ust,co siedząca obok mnie przystojna pani w średnim wieku skwitowała słowami: „Trzeba mieć coś do powiedzenia, wtedy tak to wygląda”. Oszołomiony, spędzałem przerwy w rozprawie na korytarzu sądowym otoczony ludźmi, chcącymi się dowiedzieć, co tam, za zamkniętymi drzwiami się dzieje.
Pamiętam bardzo brodatego Leszka Szarugę, połyskującego przerażająco grubymi szkłami okularów, pamiętam Felka Woroszylskiego i chyba Jacka Kleyffa. Coś nieporadnie relacjonowałem, na pewno bardzo nieskładnie, zupełnie nie pamiętam, co im mówiłem. Znałem ich wszystkich z prywatnych spotkań. Pamiętam też, jakie wrażenie wywarł na mnie wyrok: 4,5 roku więzienia dla Michnika.
A niespełna 40 lat później przeczytałem Rafała Ziemkiewicza „Michnikowszczyzna. Diagnoza choroby”.
3. Pamiętam go, szczupłego drobnego czarnowłosego chłopaka, który stojąc przed sądem komunistycznej PRL cichym głosem składał
zeznania. Na salę sądową trafiłem niestety w ostatnim dniu słuchania oskarżonego Henryka Szlajfera, więc niewiele mogę powiedzieć o czym mówił. Tak naprawdę pamiętam wyjaśnienia Wiktora Góreckiego, który grzecznie odpowiadał na wszystkie pytania towarzyszki sędziego
przewodniczącej oraz chudego, wysokiego prokuratora oraz gromkie dwudniowe, programowe przemówienie Adama Michnika. Pamiętam jeszcze, jak wpatrywałem się w przystojną, zgrabną dziewczynę, Barbarę Toruńczyk, która w ogóle odmówiła składania wyjaśnień.
Byłem jedynym obserwatorem na tej sali naprawdę z zewnątrz. Widownię stanowiły przede wszystkim rodziny oskarżonych oraz kilku
funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa, fachowo obsługujących cztery duże magnetofony szpulowe. Dostałem się na tę salę fuksem, o czym wyżej. Nikt nie zainteresował się możliwością zobaczenia tego wydarzenia. Tylko ja. Wziąłem pismo z uczelnianego Tygodnika “Sigma” i na jego podstawie otrzymałem cenny dokument, uprawniający do zasiadania w ławach widzów.
Teraz po 40 latach, dokładnie w rocznicę Marca’68 czytam w dzienniku “Polska” krótki tekst Grzegorza Rzeczkowskiego:
Szlajfer, który przez ostatnie kilkanaście miesięcy był
dyrektorem archiwum MSZ, ostatni raz przyszedł do pracy w piątek.
Dokładnie w 40. rocznicę historycznego wiecu na Uniwersytecie
Warszawskim, który studenci UW zwołali w obronie jego i Adama
Michnika.Obaj zostali wówczas relegowani z uczelni za udział we
wcześniejszych demonstracjach. Wiec zapoczątkował falę studenckich
protestów, która rozlała się na cały kraj.
O powodach swej decyzji Henryk Szlajfer nie chce rozmawiać. –
Odchodzę na własną prośbę – ucina. Nie jest jednak tajemnicą, że
Szlajfera nie satysfakcjonowała praca na obecnym stanowisku.Do archiwum
MSZ trafił pod koniec 2006 r., prosto ze stanowiska szefa prestiżowego
departamentu Ameryki. Decyzję o odstawieniu go na boczny tor podjęła
ówczesna szefowa resortu Anna Fotyga.Była to część PiS-owskich zmian w
MSZ, które miały na celu wyeliminowanie ludzi z “korporacji Geremka”. A
Szlajfer, który przyszedł do resortu latem 1993 r., był jednym z jego
współpracowników.
W swej karierze dyplomatycznej był ambasadorem RP przy ONZ, OBWE
i Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej. Gdy w 2005 r. miał zostać
ambasadorem w Waszyngtonie, “Wiadomości” TVP oskarżyły go o współpracę
z SB. Choć zarzuty się nie potwierdziły, Szlajfer został w Polsce.
Według naszych informacji po zmianie rządu Szlajfer, który
cieszy się opinią znakomitego fachowca od spraw amerykańskich i
bezpieczeństwa międzynarodowego, liczył na powrót z zesłania (archiwum
MSZ znajduje się na obrzeżach Warszawy) i objęcie stanowiska dyrektora
któregoś z ważnych departamentów w resorcie.A przynajmniej większego
wpływu na kwestie związane z tarczą bezpieczeństwa, w czym był
specjalistą. – Takiej propozycji jednak nie otrzymał. Poczuł się
niepotrzebny i stąd decyzja o odejściu – mówi jeden z pracowników MSZ.
Szlajfer, który obronił rozprawę habilitacyjną, zajmie się teraz
pracą naukową w Instytucie Ameryk i Europy UW oraz w Instytucie Studiów
Politycznych PAN
Tyle nasza kochana demokratyczna i wolna prasa. Wtedy w lutym, marcu 1969 r. stałem na dość ponurym korytarzu sądowym i patrzyłem, jak dwóch milicjantów wyprowadzało skutego kajdankami Henryka Szlajfera, oskarżonego w procesie – jak to się wtedy oficjalnie
mówiło – Michnika, Szlajfera i innych (ci “inni” to właśnie Barbara
Toruńczyk, do której skrycie wzdychałem oraz Wiktor Górecki).
Za konwojem wybiegł ojciec Szlajfera, przygarbiony troską, o niezwykle smutnym wyrazie twarzy. Starał się dogonić konwój, wołając: “Czy czegoś potrzebujesz?”. Syn odkrzyknął:
“Tak, mocnych papierosów, dużo mocnych papierosów, Gaulloise’ów. Bez filtra!!!”. I zniknął z konwojującymi go milicjantami za zakrętem, prowadzącym ku klatce schodowej.
4. Z niektórymi spotykałem się po raz ostatni. Był wrzesień 1968 r. i ruszyły już wycieczki na Dworzec Gdański, żegnające naszych znajomych, wyjeżdżających w znane-nieznane: do Szwecji, Izraela, Australii itp, itd. Ta lawina pożegnań łączyła się z intensywnym życiem towarzyskim.Wpadliśmy wieczorem do Stasia J. we trójkę: Mariola, Michał Gołaszewski (dziś – University of Canberra) i ja. Tłoczyliśmy się w malutkim pokoiku, generując młodzieżowy gwar. Każdy starał się usiąść gdzie się dało – na tapczanie, na krzesłach i rachitycznych fotelikach produkcji krajowej i na podłodze – najpewniejszym miejscem do siedzenia.We dwóch z Leszkiem Szarugą staliśmy na środku pomieszczenia i zażarcie dyskutowaliśmy, pomagając sobie intelektualnie uzasadnionymi ruchami rąk.W promieniu wielu kilometrów byłem jedynym facetem, który w wieku 19 lat przeczytał cały pierwszy tom „Kapitału” Karola Marksa. Dla poetów i intelektualistów byłem więc nader łakomym kąskiem. Z brodatego oblicza Leszka parowały emocje, ja natomiast w takich chwilach dialogowego apogeum odczuwałem rozkoszne, wewnętrzne rozedrganie.Klasy, warstwy, baza i nadbudowa (we wzajemnym klinczu), własność społeczna, państwowa i indywidualna, środki produkcji i jej stosunki, wartość dodatkowa, redystrybucja dóbr, każdemu według pracy i każdemu według potrzeb. Przepływy międzygałęziowe sobie darowaliśmy. No i niech mi ktoś powie, jak tu się nie ekscytować?Co pewien – na szczęście – niedługi czas, mały pokoik wypełniały dźwięki gitary i głos Jacka Kleyffa. Wstrząsająca ballada „Hradec Kralove” była wtedy wyjątkowo na czasie – półtora miesiąca wcześniej u boku Armii Czerwonej udzieliliśmy naszym czeskim i słowackim przyjaciołom bratniej pomocy, co by im Dubczek oraz Kundera z Havlem socjalizmu nie popsuli. Udało się – rzecz jasna – i ustrój, oparty na ludowładztwie i światłej dyktaturze proletariatu ostał się jeszcze na ponad 20 bitych lat. Jacek zaśpiewał kilka piosenek, ale pominął kawałek o tytule „Ogryzek”.
Przy każdej okazji męczyłem go do upadłego, aby przedstawił ten wdzięczny utwór. Wykręcał się, ale w końcu ulegał.Trzy lata temu po ponad 30-letnim niewidzeniu się spędzaliśmy z Jackiem Kleyffem Noc Sylwestrową w Teatrze Studio. W zupełnie spontanicznym odruchu, po północy Jacek urządził nam mini-recital z towarzyszeniem przyjaciół z Orkiestry Na Zdrowie. Niektórzy ze współbiesiadników prosili o różne utwory z przeszłości, a ja – oczywiście – marudziłem na temat „Ogryzka”. W końcu Jacek westchnął i powiedział : „Dla Piotrasa – ogryzek” i zaczął „zapowiadać” przez zdezelowany dworcowy megafon odjazd pociągu osobowego.