Pewien autor o tzw. postępowych poglądach zjechał Wojciecha Cejrowskiego, tłumacząc jednocześnie postawę Ewy Wójciak, postponujacej papieża grubym słowem oraz prof. Zofii Kolbuszewskiej, która podpisała się pod obroną szefowej Teatru Dnia Ósmego. Autor użył metody dziwacznej i niestety często stosowanej, a intelektualnie żenującej.
Sytuacja wyjściowa jest prosta. mamy trzy postacie: dyr. Wójciak (czy ktoś jeszcze pamięta jej wybitne osiągnięcia teatralne i aktorskie?), redaktora Cejrowskiego i prof. Zofię Kolbuszewską. Mamy fakty, mamy osoby dramatu i możemy spokojnie wziąć się za opracowanie owego dramatu. Proste jak droga ku słońcu. Wyraziste poglądy, wyraziste wypowiedzi, wyraziste poczynania. Czego chcieć więcej?
Okazuje się, że Autorowi z niewiadomych mi powodów czegoś wyraźnie zabrakło i postanowić pogłębić całą sprawę przez odwołanie się do zamierzchłej historii, która pewnie powinna nam dopiero uzmysłowić siłę argumentacji Autora.
Zadaje więc on szereg pytań pomocniczych, niektóre retoryczne, niektóre wynikające zapewne z autorskiej ciekawości („ciekawe co zrobiłby w takiej to, a takiej sytuacji 500 lat temu”), a niektóre zadaje po to, aby na nie natychmiast odpowiedzieć. Dokonał więc Autor dość skomplikowanej operacji narracyjnej, rezygnując w zasadzie z klarownego przedstawienia własnej opinii.
Dobrze, można i tak, bowiem twórczość pisarska zna zabiegi wszelkiej różnorodności. Pytania, co robiłby C. przed stuleciami ma taki skutek, że narzuca prostą odpowiedź, iż robiłby dokładnie to samo, co zrobiłby wtedy Autor. Zakładając, rzecz jasna, że byłby gruntownie wykształconym człowiekiem, chętnie spożywającym wodę z krynicy wiedzy. Nie wyobrażam sobie bowiem, aby miał wątpliwości, co do istnienia potwornej zbrodni „czarostwa”, co do karania stosem, symbolem ostatecznym potępienia w mękach piekielnych, o których realności byłby głęboko przekonany (właśnie jako człowiek światły), a tortury Autor uważałby za znakomity środek, używany w postępowaniu przygotowawczym do wykrycia prawdy, bowiem wiedziałby nasz krytyk radykalizmu katolickiego, że w obliczu Boga podczas brania na męki kłamstwo nie może wyjść z ust (z duszy, serca, umysłu) podsądnego.
No więc pytam, po co pakować się w taki intelektualny i warsztatowy galimatias zamiast – po prostu – ciąć ostrzem krytyki, wybraną z owych trzech postaci (co we wszystkich trzech przypadkach wydaje się niezmierne proste, jeśli się tylko zechce chcieć).
Musze zasmucić Autora, że byłby przez szereg minionych wieków uważany za wyjątkowego nieuka, gdyby nie podzielał poglądów ówczesnej elity umysłowej na tak bulwersujące go zagadnienia. I jeszcze raz pytam, po co to? Jeśli można prosto i szczerze, narażając się najwyżej na krytykę merytoryczną, a nie warsztatową.